Przekazaliśmy 46 987 zł na budowę przychodni w Befasy na Madagaskarze.
Tam, gdzie nie ma mostów
W miejscowości Befasy mieszka około 800 osób, a sąsiednie wioski mają kolejne kilkaset mieszkańców. Lokalna ludność rzadko może liczyć na pomoc medyczną. Najbliższy szpital znajduje się 50 km stąd, jednak staje się niedostępny, kiedy od grudnia do maja w rzece Kabatomena przybiera woda. A mostów nie ma. W okolicy był kiedyś ratownik medyczny. Jacek Jarosz, wolontariusz z Polski pracował na Madagaskarze kilka miesięcy. Prowizoryczny punkt medyczny odwiedzało miesięcznie ponad 600 osób!
Była to mała, jednoizbowa chata z trawy i patyków oraz z dachem krytym strzechą. Pacjentom za łóżko służyć musiał kawałek koca, a za salę chorych kawałek ziemi w cieniu mangowca. Zamiast plastra trzeba było używać taśmy klejącej, a stojak na kroplówki zastąpić kawałkiem gałęzi. Nikt jednak nie narzekał. To była pierwsza pomoc medyczna dostępna w okolicy. „Któregoś dnia przyszło siedem osób z odległej o 15 km wioski. Uskarżali się na problemy żołądkowo-jelitowe. Okazało się, że jeszcze nigdy nie zetknęli się z mydłem” – opowiada Jacek. I dodaje: „Na dziesięć najczęstszych przyczyn śmierci co najmniej sześć jest ściśle związanych z brakiem podstawowej opieki medycznej”.
Szaman zabrał zdrowie
Gdy do szpitala nie da się dojechać, chorzy mogą zwrócić się tylko do szamanów. Ci odprawiają rytuały i zaklęcia. Niestety, oferują także groźne w skutkach „terapie”. Każdego popołudnia w wiosce na spacer wychodzi niepozorny mężczyzna. Pokonuje kilkaset metrów piaszczystą drogą i zawraca do swojej chatki. Towarzyszy mu dziewczynka. Ściska dłoń mężczyzny i cicho opowiada, co widzi dookoła. Jest przewodnikiem swojego niewidomego ojca. Pascal nie jest niewidomy od urodzenia. Kilka lat temu zachorował na zapalenie spojówek. Proste zakażenie, które przy odpowiedniej kuracji mogłoby ustąpić, szaman potraktował maścią o fatalnym działaniu. Mężczyzna, który przyszedł do szamana z błahym problemem, wyszedł niepełnosprawny. Przez brak dostępu do opieki medycznej stracił wzrok, a wraz z nim szansę na normalne życie.
Ambulans zaprzężony w woły
Czarownicy to jedno, a fatalna infrastruktura medyczna i drogowa to drugie. Pewnego popołudnia pod prowizoryczną przychodnię podjechał tradycyjny malgaski wóz, zaprzężony w dwa byki. Przyjechała nim matka z trzyletnim dzieckiem. Chłopczyk podczas zabawy włożył dłoń pod koło tego samego wozu, który teraz służył mu za „ambulans”. Dwa palce jednej ręki wisiały bezładnie na kilku ścięgnach i kawałku skóry. W takiej sytuacji w Europie szybka interwencja chirurgiczna dałaby realne szanse na odzyskanie pełnej sprawności. Na Madagaskarze jednak problemem stało się nawet najprostsze zaopatrzenie rany. Trzeba było dokonać pełnej amputacji palców. Ryzyko zakażenia tężcem było duże, więc rodzina udała się do oddalonego o dwadzieścia dwa kilometry państwowego punktu medycznego. Droga do powiatowego miasta, gdzie przyjmował pielęgniarz, zajęła im prawie 8 godzin. A na miejscu okazało się, że szczepionki się skończyły.
Prawdziwa przychodnia. Murowana
Po wyjeździe wolontariusza setki ludzi zostało pozbawionych pomocy medycznej. Dlatego w Befasy wraz z Redemptoris Missio sfinansowaliśmy budowę „Chaty Medyka”. Będzie to niewielka, murowana przychodnia z dostępem do prądu i wody, w której stale będzie można uzyskać pomoc medyczną. Ośrodek zdrowia ma stać na terenie misji Oblatów Maryi Niepokalanej. Po zakończeniu prac budowlanych praktykę medyczną rozpocznie lokalna kadra. Przynajmniej jeden wykształcony Malgasz będzie stałym pracownikiem przychodni zdrowia. Będzie wspierany przez specjalistów-wolontariuszy z Polski.
Na Madagaskarze łatwiej zetknąć się z czarami i klątwami niż z lekarstwami i medycyną. A najczęściej spotyka się skrajną biedę.
Jacek Jarosz, wolontariusz: Przyjechałem do Bernadette, która miała wysoką gorączkę i była odwodniona. Jej rodzice są bardzo ubodzy. Mieszkają w małej chatce, w której obok maty do spania stoi klatka z kurami. Było tam ciemno, duszno i ciasno, więc zdecydowałem, by położyć dziewczynkę obok chaty. Na ziemi rozłożyliśmy matę i koc, a kroplówkę przymocowaliśmy przy glinianej ścianie. Przez kilka godzin nad pacjentką czuwała rodzina, a stan chorej powoli się poprawiał.
Pierwszy transport leków do wioski