PRZEKAZALIŚMY 240 690 ZŁ NA BUDOWĘ PORODÓWKI W MADINGRING.
Aktualny stan budowy porodówki.
Wysyłamy je daleko... Dwa tygodnie temu przyszła do nas kobieta rodząca – wspominają pracownicy mini-przychodni na północy kamerunu. – dziecko było źle ułożone. nie mogliśmy nic zrobić. nie mieliśmy narzędzi. do cięcia cesarskiego wysłaliśmy ją 350 km do szpitala. po drodze zmarła i mama, i dziecko. nic nie dało się zrobić.
W Madingring daleko na północy Kamerunu jest przychodnia. Siostry przekształciły domek w malutką przychodnię. Ale wszystko tam jest „mini” – małe laboratorium, pokój do konsultacji i mini mini sala do porodu – praktycznie mieści się w niej tylko łóżko porodowe. Taka placówka obsługuje kobiety z 64 wiosek, w których mieszka ponad 70 tysięcy ludzi... Dystans do szpitala w Garoua, gdzie zawozi się do „cesarki” ciężarne, to 327 km. Do najbliższego ośrodka zdrowia i apteki – 127 km.
Tak bardzo się boję, że przy porodzie coś pójdzie nie tak, a w Madingring nie da się zrobić operacji – mówi Samira, w ciąży z drugim dzieckiem.
Stąd uciekają nawet lekarze
To miejscowość w buszu. Warunki medyczne są bardzo trudne: brakuje leków i wody, nie ma sprzętu i prądu. Nawet lekarze stąd uciekają. Państwo ma politykę wyznaczania młodym lekarzom placówek w buszu, gdzie czasem mijają nawet dwa lata, zanim dostaną pierwszą wypłatę. Więc są na placówce tylko w teorii, a w praktyce leczą gdzie indziej.
Ludzie żyją tu z pola: zbierają orzeszki, kukurydzę, fasolę. Na obrzeżach miejscowości: lepianki. W środku: łóżko, kartony zamiast szafek, rzeczy na sznurkach pod sufitem z obawy przed gryzoniami.
Obecna „porodówka” dla 64 wsi.
Liczba zgonów przy porodzie:
- Polska – 2;
- Kamerun – 529
(na 100 tys. urodzeń, za: World Bank 2017)
Po porodzie w pole
Brakuje podstawowej opieki medycznej. Kobiety głównie rodzą w domu, gdzie towarzyszy im mama lub lokalna położna. W razie komplikacji – jest duży problem. Do szpitala jest daleko i przeciętnej rodziny nie stać na taką podroż. Gdy stać, to do porodu kobiety przyjeżdżają... na motorze. Do przychodni – na piechotę. Często młoda mama jeszcze tego samego dnia wraca do dzieci i pracuje normalnie. Zdarza się, że kobieta kończy rodzić o godzinie 10, a o 18 jest już w domu.
Główną troską tutejszych kobiet jest: jak nakarmić rodzinę? Pracują od rana do wieczora: wstają wcześnie rano, dbają o dzieci, przynoszą wodę, idą do pola, wracają i przygotowują posiłek. Tu wszystko zajmuje mnóstwo czasu: po wodę trzeba iść do studni i wrócić z 20-litrowym bidonem. Kobiety noszą wodę od najmłodszych lat: nikogo nie dziwi 5‑letnia dziewczynka z kanistrem na głowie (tylko mniejszym, 6‑litrowym). Ugotowanie posiłku zajmuje 3–4 godziny dziennie. Nie przechowuje się jedzenia, nawet mąki, ze względu na upał i robaki. Najpierw trzeba zmielić ziarno, potem długo gotować mąkę na boule, czyli rodzaj kuli z ciasta, którą się je z sosem z liści. Pole obrabia się ręcznie, bez maszyn, jak trzeba – to z dzieckiem na plecach.
Gawa Bonifce, pielęgniarz w Madingring, mówi: „Podstawowy problem to brak narzędzi. A często trzeba kobietom zrobić np. cesarki. Wtedy wysyłamy je daleko. To niebezpieczne, a i kobiety nie mają pieniędzy na taką podróż. Kolejnym problemem jest ciasna sala, no i samo łóżko jest bardzo stare”.
Siostra Marie Pauline wspomina sytuację, która zdarzyła się tu 25 lutego tego roku.: „W drodze do szpitala zmarli oboje: i mama, i dziecko. Nic nie mogliśmy wtedy zrobić. Gdybyśmy mieli porodówkę, moglibyśmy tę kobietę ocalić. I inne także, bo to nie wydarzyło się po raz pierwszy”.
Muszą liczyć tylko na siebie
„Kobiety są dzielne. Pamiętam: przed laty była tu epidemia cholery – wspomina pracująca w Kamerunie s. Oliwia Kwiecień.
– Pewna starsza pani, która miała już dobrze ponad 60 lat, choć sama nie wiedziała ile dokładnie, wzięła do siebie trzy dziewczynki na wychowanie. Inaczej, z powodu biedy, wydano by je za mąż w wieku 12–13 lat. Pamiętam, miała na imię Fanta. Stworzyła im dom, wysłała je do szkoły.
I gdy przyszła epidemia, to jeszcze wzięła pod opiekę jednego pana, chorego psychicznie, który bez jej opieki nie miałby szans. Podawała mu posiłki i picie. On przeżył, ona zmarła. Tak, miała dobre serce, ale też była bardzo dzielna – jak wiele kobiet tutaj, które muszą liczyć tylko na siebie”.
„Nazywam się Djidja Hamadou. Mieszkam w Madingring przy targowisku. Tu, do ośrodka, chodziłam na badania i szczepienia. Ale tu nie ma wystarczającej opieki dla kobiet w ciąży, gdy są komplikacje. Gdyby tylko udało się polepszyć salę porodową i kupić USG... Obecnie jestem w drugiej ciąży i tak bardzo bym chciała, żeby wszystko było w porządku”. (Djidja Hamadou jest muzułmanką. Katolickie siostry pomagają wszystkim potrzebującym, bez względu na wyznanie).